Z dziennika Che

Pierwsze dni były gromkie, burzliwe, męczące i – niestety – deszczowe. Na początek grupa śląska, czyli pół obozu, rozwaliła cały starannie przygotowany harmonogram zajęć. Mieli bardzo daleko, a po wielokrotnym sprawdzeniu rozmaitych połączeń i cen okazało się, że jedynym sposobem będącym w zasięgu jest nasze ulubione PKP. Niestety, państwo polskie nie wymyśliło jeszcze wystarczających metod nacisku na prywatnych przewoźników autokarowych, by młodzież jadąca na wakacje w grupach mogła dotrzeć na miejsce szybko, wygodnie, bezpiecznie, a przede wszystkim tanio. Więc Ślązacy wlekli się, wlekli i wlekli, aż w końcu dojechali na miejsce gdzieś koło wpół do dziesiątej wieczorem. Co uniemożliwiło ognisko na początek, uroczyste otwarcie i zaliczany do punktacji długofalowej turniej otwarcia. A kolacja trwała od wpół do siódmej do niemal jedenastej.

Na szczęście sędzia główny (Czaja), wymyślił rozpoznanie bojem, czyli turniej-dziwoląg dla tych, którzy już dojechali i nadal dojeżdżali. Zaczęło się koło piątej w składzie, który był już na miejscu, a każda kolejna przyjeżdżająca para, tuż po rzuceniu plecaków gdzie bądź, dołączała do gry. Co oczywiste, z przerwą na kolację. W ten sposób o piątej zaczęło 8 par, a sporo po dziesiątej skończyło szesnaście. Chwała Ci, Czajo, żeś wymyślił, zrealizował, a przede wszystkim żeś to-to policzył !

W niedzielę też było ciekawie. Na początek trzeba było przesunąć śniadanie na ósmą, bo spora grupa obozowiczów wybierała się do kościoła. W świetle (?) nocnego sprzątania i zmywania po kolacji nieco ochłodziło to stosunki z kuchnią (spokojnie, chwilę potem znów się ociepliły). Kościół był wg miejscowej miary „tylko 3 i pół kilometra”, a msza o dziewiątej, więc po błyskawicznym spożyciu grupa udała się kurc-galopkiem leśnymi duktami w kierunku Butryn i trafiła za pierwszym podejściem. Powrót miał być równie sprawny, ale nie był, bo wysforowana naprzód instruktorska szpica nie skręciła we właściwym momencie w lewo, tylko w prawo. A Grzesiek Kaleta chodził potem i każdemu chętnemu relacjonował: „przecież im mówiłem, koło bociana w lewo...”.

Tak czy tak, po znacznie przyspieszonym obiedzie, o wpół do pierwszej czekały 2 autokary, zapakował się każdy, kto uważał, że umie trzymać karty (czyli wszyscy) i hajda, na podbój Olsztyna. To znaczy, na Mistrzostwa Internautów rozgrywane w ramach Kongresu Warmińskiego.

Podbój okazał się całkiem udany. Po pierwsze, nasza 41-parowa ekipa podwoiła frekwencję na mistrzostwach, co wyraźnie uradowało gospodarzy. Po drugie, zmniejszyliśmy średnią wiekową na tyle, że być może był to „najmłodszy” turniej w historii Kongresu Warmińskiego. Za to na pewno, bo sami gospodarze to przyznali, najmłodszą uczestniczką we wszystkich dotychczasowych olsztyńskich turniejach kongresowych była nasza zawodniczka, 9-letnia Marysia. Po czwarte, na podium mistrzostw znalazła się dwie obozowe pary – obie ze srebrnymi medalami w swoich kategoriach. Po piąte … i tu już dłuższa opowieść. Julka i Jonasz poznali się w drodze na BOOM. Sumarycznie, lekutko mieszczą się w wieku juniora, a to znaczy, że razem nie mają jeszcze 25 lat. A nawet, trochę im brakuje. Oboje po raz pierwszy startowali w tak poważnej imprezie, na wielkiej hali itp... itd. … Oboje też po raz pierwszy dostali po turnieju kartkę, którą brydżyści nazywają „historią choroby”, a która jest zapisem wyników w poszczególnych rozdaniach z ich jednostkowym procentażem. Co zrozumiałe, po starannym obejrzeniu ze wszystkich stron otrzymanej kartki, poszli z problemem do jednego z instruktorów, by się dowiedzieć, co to jest i do czego służy. Ten zakonotował niezbyt imponujący wynik ostateczny osiągnięty przez parę, po czym wziął się do analizowania poszczególnych zapisów. Nagle dojrzał nazwiska kolejnych przeciwników, z których jedno należało do jednego z największych gwiazdorów polskiego brydża, uhonorowanego najwyższymi i zasłużonymi osiągnięciami na światowej arenie w przeciągu bardzo wielu lat. A obok, wyniki dwóch rozdań: 100% i 94%. Pokiwał ze zrozumieniem głową i stwierdził ze smutkiem: „ale wam dokopał”. I wtedy to z dzieci, które szybciej zrozumiało, jak działa „historia choroby” zaprotestowało: „to przecież są wyniki na naszą stronę”. Sic!

Na rozdaniu nagród też było przyjemnie. Kilkukrotnie wyczytywano nazwiska obozowiczów, podziękowano BOOM-owi za wizytę i udział, a ponieważ okazało się, że została spora pula nagród rzeczowych – przeznaczono je dla młodzieży.

Sama ceremonia rozdania nagród zajęła tyle czasu, że grupa wróciła spóźniona o godzinę na kolację. Co spowodowało, że turniej został skrócony o odpowiednią ilość rozdań, więc ktoś wymyślił, że może to być druga część dwu-sesyjnego turnieju par, co z kolei pozwoli laureatom na zdobycie większej ilości PKL-i. Rzecz jasna, jako pierwszą sesję zaliczono turniej w Olsztynie ponownie przeliczony wg znanym tylko sędziom zasad. Gdzieś i kiedyś odbyło się też zaległe, choć zgoła nieuroczyste otwarcie, które trwało jakieś 3 minuty i którego chyba nikt nie zauważył.

W poniedziałek było normalnie, deszczowo i test kwalifikujący do grup umiejętnościowych. Test po młodzieży spłynął, jak woda po kaczce, kwalifikacje zostały z grubsza zaakceptowane, a temat ewentualnych przenosin do innych grup przełożony na dogodniejsze momenty. Choć nie, znalazł się jeden uczestnik, który od razu stwierdził, że nie czuje się godny w tak zacnym towarzystwie, jak grupa czerwona; że jego kwalifikacje ani zdolność percepcji nie pozwolą mu na zrozumienie, czego się tam naucza i że aby właściwie wykorzystać obozowy czas i trenerów on musi do niższej, żółtej grupy (?). Co też się i stało. Na koniec, odnaleziono dwie zagubione dusze i dwa samotne serca, co pozwoliło kadrze udać się na zasłużony wypoczynek około drugiej nad ranem.

We wtorek sensacja – odbyła się poranna gimnastyka. I to, na życzenie prowadzącego, przesunięta na wcześniejsze o kwadrans wpół do ósmej, bo inaczej byłoby za krótko i młode organizmy nie zdążyły by się wystarczająco rozgrzać. Młode organizmy niespecjalnie protestowały, więc wniosek przeszedł przez aklamację. Później sędziowie, którzy czuli się niedowartościowani zbyt nikłym wykorzystywaniem ich wysokich kwalifikacji, wymyślili, że poprowadzą kurs przygotowujący do kursu sędziowskiego. Oczywiście, w czasie wolnym od zajęć brydżowych. Frekwencja zaskakująco wysoka, bo zgłosiła się niemal połowa obozowiczów. Po kursie landszaftowy obrazek. Jezioro, słońce, pomost. Na końcu pomostu siedzi samotna dziewczyna. Wiatr we włosach, odbijające się od fal rozbłyski słońca na twarzy. Czyta książkę. Co czyta? „Prawo brydżowe”.

Wieczorem turniej teamów Pattonem na dochodzenie. Trochę zapomniana, choć bardzo atrakcyjna konkurencja. Pod warunkiem, że umie się liczyć wyniki. Na wszelki wypadek, na odwrocie kartek do protokołowania, sędziowie wydrukowali instrukcję obsługi Pattona. Z której nikt nie korzystał, bo jednocześnie na stołach postawiono pierniczki. Więc po co się męczyć z liczeniem rozdań i salda, skoro i tak pierniczek policzy? W turnieju postrach siał (do czasu) team z drugą obozową 9-latką, która na początku stwierdziła, że grała już kiedyś w tysiąca, a bodaj i w makao. Team – od imienia najmłodszej zawodniczki - przybrał bojową nazwę KL „INGA” i w którymś momencie znalazł się nawet na drugim stole. Potem wrócił w zakładane rejony, ale ponieważ w ostatnim meczu wygrał z przygotowującą się do Mistrzostw Świata reprezentacją Polski młodzików, zajął ostatecznie miejsce w górnej połowie tabeli. Noc też jakaś spokojna, więc trochę odespałem i z nowymi siłami przystępuję do środy. Gdzie zagram w turnieju siatkówki i napiszę, co powyżej. Ale o tym potem.